sobota, 28 lutego 2015

Święci z Bostonu - szybka recenzja

    Święci z Bostonu

 Wreszcie nas poznacie. Nie pragniemy byście byli biedni i głodni, nie chcemy dla was zmęczenia i choroby lecz zarzucamy wam korupcję. Dostrzegliśmy wasze zło i położymy mu kres. Codziennie będziemy rozlewać ich krew aż spłynie z nieba jak deszcz. Nie zabijaj, nie gwałć, nie kradnij. Oto zasady, które powinny być bliskie każdemu człowiekowi bez względu na wiarę. To nie są grzeczne sugestie lecz reguły postępowania.

     Film Święci z Bostonu opowiada historię dwóch irlandzkich braci MacManus. Są oni przykładnymi katolikami, codziennie chodzą do Kościoła, uczciwie pracują, a wieczorami spotykają się w barze. I właśnie podczas jednego z takich spotkań natrafiają na kilku rosyjskich mafiozów, którzy chcą zamknąć bar. Po agresywnej wymianie słów bracia razem z przyjaciółmi robią Rosjanom z d..y jesień średniowiecza i ich upokarzają. Następnego dnia jednak gangsterzy wracają aby się zemścić. Braciom udaje się obronić i zabić napastników. Po tym wydarzeniu, a także po jednym kazaniu księdza w kościele zaczynają wierzyć, że Bóg dał im misję oczyszczania świata ze zła. Bogu głupio odmawiać wiec MacManus gorliwie biorą się do pracy. Z pomocą przyjdzie im ich przyjaciel Rokko, a na drodze będzie próbował stanąć detektyw Smecker.
     Tak zaczyna się historia Connera i Murphy'ego , którzy zaczynają walczyć o sprawiedliwość w grzesznym świecie. Samo główne założenie fabuły wydaje się banalnie proste i pospolite, ale wykonanie sprawia, że film ogląda się bardzo dobrze. W czasie filmu widzimy jak bracia oraz inne postacie zmieniają się pod wpływem wydarzeń, które zaszły. Zmienia się ich psychika oraz styl działania. Początkowo nieudolni acz nie pozbawieni szczęścia mściciele zmieniają się w sprawnych zabójców, których jednak nie sposób nie lubić. Likwidują kolejnych gangsterów przez co narażają się różnym grupom. Do końca nie wiadomo czy przypadkiem nie skończą nagle przeszyci kulami z broni płatnych zabójców.
     Reżyser Troy Duffy wiele razy był porównywany do Quentina Tarantino i widać to w tym filmie. Jest tu sporo akcji, dobrze wyważonej ilości kiczu oraz przyjemnego acz często wulgarnego humoru. Akcja nie rozgrywa się do końca chronologicznie. Często widzimy najpierw efekty zabójstwa, a dopiero potem oglądamy retrospekcje odtwarzane przez detektywa Smeckera. Każdej postaci przypisany jest także osobny soundtrack. Wspomniany wyżej śledczy ukazywany jest pośród melodii arii operowych, braciom MacManus towarzyszy muzyka rockowa, a ich przyjacielowi Rokko - electro. Bardzo pasuje to do charakteru filmu, który zdecydowanie nie jest do końca poważny i chwała mu za to.
     Kamera operuje całkiem dobrze, ale nie jest to nic niezwykłego. Niektóre ujęcia ogląda się przyjemnie (scena pierwszego zabójstwa świętych) inne już trochę mniej. Dochodzą do tego strzelaniny, które specjalnie zostały dużo przesadzone (zabójca z sześcioma pistoletami dziurawiący kulami całą przednią część domu) i ogląda się je z uśmiechem na ustach. Mimo to czasami pojawiają się także poważniejsze momenty jak np. przemowy lub egzekucje świętych, którym towarzyszy ich modlitwa. To wszystko jest bardzo dobrze połączone i nie gryzie się ze sobą.
     Trzeba jeszcze wspomnieć o aktorstwie. Norman Reedus i Sean Patrick Flanery grający braci MacManus wypadają bardzo przekonująco lecz najlepiej ogląda się tu Willema Dafoe w roli Smeckera. Zagrał on tu rewelacyjnie odgrywając swoją charakterystyczną postać. Inni aktorzy także stanęli na wysokości zadania odpowiednio prezentując się w filmie tego rodzaju.
     Ogólnie rzecz biorąc jest to bardzo przyjemny film dobry do obejrzenia o każdej porze. Świetny soundtrack, specyficzny klimat i humor to przyjemna odmiana od zwykłych filmów sensacyjnych próbujących udawać ambitne i poważne kino. Jeśli więc ktoś jest fanem Normana Reedusa, klimatu filmów Quentina Tarantino oraz opery (?) niech zainteresuje się tym filmem. Naprawdę warto.

 In nomine Patris et Filis et Spiritus Sancti

+klimat
+dobra gra aktorska
+muzyka inna w zależności od postaci na ekranie
+sceny akcji
-czasami słabe ujęcia
-nie dla każdego

 

Ocena: 8/10

niedziela, 22 lutego 2015

     All You Need Is Kill

Manga

     Niedawno obejrzałem film science fiction Na Skraju Jutra. Pozytywnie mnie zaskoczył i oglądało się go bardzo przyjemnie. Igranie z czasem, dużo akcji oraz dwójka łatwych do polubienia bohaterów sprawiły, że film ten jeszcze długo miałem w pamięci. Czy tak samo będzie z mangą o tej samej tematyce All You Need Is Kill?
     Komiks ten tak samo jak i film opiera się na popularnym japońskim light novel o tym samym tytule. Fabuła filmu różni się od książki i mangi więc osoba, która widziała wersje z kina nie będzie się nudziła przy czytaniu. A jak ona się prezentuje?
Otóż był sobie Keiji Kiriya, młody, niedoświadczony żołnierz, który trafia do bazy Kotoiushi na południu Japonii. Żyje on w czasach, w których nasza planeta jest niszczona przez tajemnicze Mimiki. Cała Ziemia zjednoczyła się pod sztandarem United Defence Forces lecz mimo to cały czas spychana jest do coraz bardziej rozpaczliwej obrony. Jedyną nadzieją żołnierzy walczących z Mimikami są zaawansowane pancerze z egzoszkieletem dzięki, którym mogą choć trochę stawić opór najeźdzcy. Zdolna do produkcji nich jest tylko Japonia wiec utrzymanie jej jest sprawą priorytetową. Takie właśnie zadanie mają żołnierze bazy Kotoiushi. Keiji również bierze udział w walce... po czym ginie. Jednak nie jest to koniec historii ponieważ po każdym zgonie budzi się dzień wcześniej. Czy uda mu się przetrwać oraz jaką rolę odegra Rita Vrataski z amerykańskiej jednostki specjalnej?
     Już na początku widać, że film miał inną fabułę. W mandze nie chodzi o uratowanie świata, a tylko o wygranie jednej bitwy. Nawet zwycięstwo w tej walce nie oznacza wygrania wojny. Sytuacja wygląda więc trochę jak próba odwlekania końca, a nie wygranej. Dodatkowo akcja dzieje się w Japonii, a nie we Francji i Anglii. Później dochodzi jeszcze więcej różnic. Inny jest też charakter głównego bohatera. Nie jest on wysoko postawionym żołnierzem tylko zwykłym szeregowcem. Na początku po prostu stara się przeżyć, a także nie użala się długo nad sobą tylko szybko przystępuje do działania (po paru śmiesznych porażkach :)). Bardzo dobre są też postacie poboczne. Zwariowany przyjaciel głównego bohatera Jin Yonabaru lub doświadczony sierżant to bardzo przekonujące postacie z dobrze nakreślonym charakterem. Nie są tylko wypełniaczami, ale osobami znajomymi dla głównego bohatera i często wiążacymi z nim los. Potem dochodzi ich jeszcze trochę z Ritą na czele.
     Pomiędzy rozdziałami umieszczone są cytaty z książki, które odnoszą się do aktualnej sytuacji lub przemyśleń bohatera. Ogółem dużą uwagę przykłada się właśnie do psychiki i relacji między postaciami. W pewnych momentach można poczuć, że czyta się swoisty dramat w oprawie science fiction. Jest to oczywiście bardzo zgrabnie połączone z wszechobecną akcją. Czasami na kartkach komiksu widać ogień karabinów, a czasami łzy rozpaczy lub szczęścia.


     Przyjemność z czytania potęgują dodatkowo świetnie narysowane ilustracje. Odpowiada za nie Takeshi Obata znany z takich pozycji jak Death Note. Wysoki poziom jest więc gwarantowany. Tła prezentują się bardzo dobrze, do tego dochodzi fantastyczny wygląd pancerzy oraz pola bitwy ze wszystkimi szczegółami zniszczonej broni i ciał. Każdy nawet najmniejszy szczegół jak jedzenie lub meble jest idealnie dopracowany. Tylko mimiki nie zachwycają. Co prawda są nakreślone szczegółowo, ale nie wyglądają zbyt strasznie.
     Manga ma tylko dwa 200 stronicowe tomy co może być zaletą ponieważ nie trzeba wydawać na zakup dużo pieniędzy (27 zł za jeden tom), ale i wadą ponieważ historia jest dość krótka.
     Teraz gdy zostały wydane w Polsce już oba tomy warto zainteresować się ich kupnem. Jest to dobra pozycja do przeczytania w dwa wieczory. Manga gwarantuje ciekawą historię bardzo różniącą się klimatem od filmu. Więcej tu oprócz akcji dramatu bohaterów. Myślę, że każdemu się spodoba.


+ciekawa fabuła
+oryginalni bohaterowie
+świetne rysunki
+krótka...
-być może zbyt krótka
-wygląd Mimików

Ocena: 8/10

czwartek, 12 lutego 2015

     Space Battleship Yamato 2199

        Po obejrzeniu Gwiazdnych Wojen oraz zagraniu we wszystkie części Mass Effect myślałem, że już nigdy nie zobaczę space opery tak dobrej jak wyżej wymienione tytuły. Dosłownie przez przypadek trafiłem na anime Yamato 2199. Jest to remake produkcji z lat 70 (swoją drogą oryginał ma dalsze dwie serie opowiadające inne losy załogi Yamato). Poprawiono w nim grafikę i wzięto pod uwagę niektóre fakty naukowe. Obejrzałem pierwszy odcinek i przepadłem...
     Akcja zaczyna się gdy ziemia jest już całkowicie zniszczona przez rasę obcych zwanych Gamillias. Pod wpływem ataków planetarnych ludzkość musiała zejść pod ziemię lecz nawet tam zaczyna być niebezpiecznie. Specjalnie wychodowane rośliny zmieniają ekosystem planety by ludzie nie mogli na niej żyć. W obliczu takiego zagrożenia ludzkość za pomocą planów od kobiety z planety Iscandar buduje okręt Yamato i wysyła go aby załoga znalazła urządzenie, które może cofnąć działanie ataków na ziemię. I tak zaczyna się jeden z najwspanialszych filmów (Poprawka... To serial) science fiction jakie widziałem.
     
       Głównym bohaterem jest Susumu Kodai który zostaje oficerem dowodzenia obroną i atakiem statku. Oprócz tego towarzyszą mu ciekawe postacie takie jak, np. kapitan Okita, Yuki i wielu innych. I tu jest pierwsza zaleta tego arcydzieła. Lubi się tu absolutnie każdą postać. Dobrą i złą, zdrajców i bohaterów. Każda z nich ma unikalny charakter i cechy. Niektórzy snują intrygi, inni tęsknią za ziemią, kolejni są lojalnymi żołnierzami. Podczas wyprawy zmagają się z wieloma przeciwnościami losu. Muszą znajdować nowe drogi do celu, zmagać się z trudnościami podróży w kosmosie, zdobywać zapasy, a także walczyć z wrogiem. Oczywiście każdy postój jest utratą czasu, a jest go niewiele. Załoga ma tylko około rok na zdobycie mechanizmu, którym można uratować Ziemię. Wszystko to pokazane jest oczywiście we wspaniałej grafice. Powierzchnie planet podziurawione kraterami, wielkie niekończące się lasy oraz rzecz chyba najważniejsza - okręty. Statek ludzi wygląda jak zwykły pancernik z II wojny światowej latający w przestrzeni kosmicznej. Mimo to prezentuje się znakomicie. Wielki okręt o wielu działach i wbudowanym hangarze myśliwców ukazuje odbudowaną potęgę ludzi. Walki w kosmosie są przy tym zrealizowane rewelacyjnie. Czasami powtarzałem sobie niektóre sceny ponieważ po prostu przyjemnie się na nie patrzy. Zwroty okrętów, strzały z dział, lecące pociski, ładowanie armat. To wszystko jest animowane po prostu idealnie.
Dobrym pomysłem było również stworzenie Imperium Gamillas na wzór III Rzeszy. Podobne gesty, monumentalna architektura, militaryzm państwa oraz idea zjednoczenia galaktyki pod jednym sztandarem.
Władcą Imperium jest charyzmatyczny lord Desler, który był chyba najbardziej lubianą przeze  mnie postacią (po głównym bohaterze).
To wszystko oczywiście nie prezentowało by się tak dobrze bez równie dobrego soundtracku. Idealnie dobranych utworów symfonicznych słucha się rewelacyjnie. Szybkie dźwięki smyczków podczas szarży okrętów, monumentalne utwory podczas pokazu armii, pompatyczny hymn Gamilas... Oraz ten opening. Utwór, który jest chyba najlepszym openingiem jaki słyszałem. To jeden z tych soundtracków, których słucha się jeszcze długo po skończeniu wszystkich odcinków.
Jeszcze raz trzeba też wspomnieć o fabule, która sprawia, że chciałoby się obejrzeć wszystkie odcinki od razu. Wspaniale jest śledzić losy bohaterów, ich triumfy i porażki. Historia czasami wgniata w fotel swym rozmachem i epickością. Gwarantuje, że na pewno zapłaczecie nie raz ze smutku jak i radości. To właśnie głównie dla emocji, które powoduje ten serial trzeba go obejrzeć. Jeśli lubicie science fiction, świetną fabułę, wyraziste postacie, wspaniałą przygodę lub po prostu rewelacyjny film to musicie to obejrzeć. Dla mnie arcydzieło.


 +fabuła
+wyraziste postacie
+nawiązania do historii
+muzyka
+świetne animacje
+sceny batalistyczne
+ogólnie wszystko
-naprawdę starałem się coś znaleźć, ale mi się nie udało


Ocena: 10/10


PS: Oryginalna wersja z lat 70 i 80 ma trzy serie. Remake to kompletna seria pierwsza. Druga podobno jest jeszcze lepsza (!) i przejmująca niż pierwsza. Trzecia także podobno dobrze trzyma poziom. Niestety nie są chyba dostępne z polskimi napisami wiec trzeba korzystać z angielskich.

niedziela, 8 lutego 2015

     Nihilumbra

     Pustka... Fioletowo czarny krajobraz wszędzie dookoła. Dziwne stwory i rośliny, a pośród nich Ty... Zrodzony z nicości, bez wspomnień, bez charakteru, bez celu... Born. Szybko podążasz swoim jeszcze nieukształtowanym ciałem ku wyjściu z tego dziwnego miejsca. Pełznąc i skacząc udaje Ci się uciec. Wypadasz na skutą lodem ziemię. Dookoła wieje wiatr, a w tle widać szczyty gór...
     
     Tak zaczyna się największą przygoda nowo narodzonego Borna. Nie wiedząc nawet czym jest, rusza aby poznać prawdę o sobie oraz uciec przed swoim domem i więzieniem zarazem - Pustką. To słowo wiele razy będzie pojawiać się w grze. Nieustępliwa, czyhająca na każdym kroku, bezlitosna. Nasz bohater bez przerwy musi przed nią uciekać. Rola w tym gracza, by mu się udało.
    Mamy do czynienia z grą zręcznościową zawierającą zagadki logiczne. Podążając przez wiele lokacji zbieramy "kolory", które odpowiednio użyte na podłożu pomagają nam w drodze. I tak np. niebieski sprawia, że możemy się ślizgać, zielony odbijać i tak dalej. Założenie proste, a dające wiele możliwości. Często trzeba mieszać działania różnych kolorów ze sobą aby przejść dalej. Co jakiś czas Pustka daje o sobie znać i bezpośrednio goni nas, a my szybko wykorzystując umiejętności musimy uciec. Są to najbardziej dynamicznie elementy rozgrywki. Oczywiście wraz ze zwiększeniem ilości posiadanych kolorów wzrasta poziom trudności. Gra jednak nigdy nie była na tyle trudna abym zatrzymał się w jednym miejscu na dłuższy czas. Jest to w tym wypadku zaletą gdyż dzięki temu trzymamy się ciągu historii i frustracja nie przesłania wspaniałego klimatu. Wspomniana fabuła opowiadana jest przez narratora o tajemniczym głosie. Mówi on nie do gracza lecz do samego Borna dzięki czemu możemy lepiej wczuć się w postać głównego bohatera. Do tego cały czas towarzyszy nam świetna muzyka rewelacyjnie odwzorowująca klimat lokacji, w której akurat się znajdujemy. Jest ona na tyle dobra, że wiele razy słuchałem jej później wieczorami przed snem. Na ekranie widzimy również stylową grafikę o pięknych kolorach. Pustka, mimo że straszna prezentuje się cudownie w swoich fioletowych i czarnych barwach. Góry i ich śnieżyce nie raz przyprawiają o dreszcz z zimna, a opuszczone miasto intryguje swoimi elektrycznymi maszynami. Tła również prezentują się bardzo dobrze. Gesty las, wodospad, wydmy... Wszystko to sprawia, że świat Nihilumbry jest przepiękny. Przy tych zaletach animacja bohatera jest niestety jedynie przyzwoita. Co prawda w każdej lokacji jest ona trochę inna, ale mimo to mogłaby być lepiej dopracowana. Kolejną wadą jest czas rozgrywki. Nawet doliczając dodatkowe poziomy, w których czyścimy wcześniejsze światy z Pustki (są one o wiele większym wyzwaniem niż podstawowy wątek) nie zejdzie nam z tym więcej niż 10 godzin. Po za tym jest to zdecydowanie produkcja na raz.
     Mimo wszystko uważam, że warto. Piękna muzyka, stylowa grafika i wciągający wątek główny to wystarczająca ilość zalet. Gra uzyskała kilka ważnych nagród takich jak Best Game 2012 - Generació Digital, Best Game Design - Gamelab 2013 oraz Hidden Gems - App Store Best of 2012. Dodatkowo jest dostępna w przystępnej cenie (20zł). Myślę, że warto pomyśleć o takim zakupie. 



+piękna muzyka
+ładna pastelowa grafika
+ciekawa i jednocześnie lekka fabuła
+przyjemny gameplay
+cudne tła
+atmosfera
-krótka
-tylko na raz

Ocena: 8/10

sobota, 7 lutego 2015

        Stephen King - Przebudzenie

       Ostatnimi czasy zacząłem czytać dużo książek mistrza horroru Stephena Kinga. Paradoksalnie jednak nie czytałem powieści grozy lecz np. post-apo (Bastion) lub zgrabne połączenie westernu, fantasy, post-apo, sci-fi i wielu innych (cykl Mroczna Wieża). Teraz przyszedł czas na kolejną pozycję. Padło na Przebudzenie, które miało być powrotem autora do gatunku, z którego zasłynął. Czy jednak warta była przeczytania?
      Głównym bohaterem jest Jamie Morton. Gdy był on dzieckiem do jego miasteczka przyjechał nowy, młody pastor. Na imię miał Charles Jacobs. Wszyscy mieszkańcy z miejsca polubili Jacobsa i jego rodzinę lecz gdy bliskich wyżej wymienionego spotyka tragedia pastor wyklina Boga. Zdruzgotani ludzie wygnali Charlesa.
Po latach Jamie Morton toczy żywot muzyka uzależnionego od heroiny. Na ścieżkach swego życia cały czas spotyka Jacobsa. Czasami Charles jest cyrkowcem, czasami sprzedawcą, a jeszcze kiedy indziej uzdrowicielem ludzi. Jamie nie wie, że los już na zawsze połączył go z pastorem i z elektrycznością.
      Chociaż opis praktycznie nic nie mówił to od razu się zainteresowałem. Szybko zacząłem czytać. Prosty język spowodował, że kartki przekładałem dalej w mgnieniu oka. Początkowo myślałem iż książka ta będzie przeszyta tajemniczością i mrokiem jednak szybko okazało się, że jest ona w dużej mierze tak naprawdę opowieścią o starzeniu się. Co prawda gdzieś tam jest tajemna elektryczność, gdzieś tam jest intryga, gdzieś tam jest śledztwo głównego bohatera... jednak na pierwszy plan wychodzą refleksje na temat przemijania. Nie było by to wadą gdyby nie przytłaczało głównego wątku, który wydaje się ciekawy. Same te przemyślenia mogą nam wskazać o czym myśli teraz sam autor ( ;) ). By jednak dojść do rozwinięcia głównego wątku musiałem przebyć 3/4 książki. Cała ta objętość była opisem życia Jamiego. Jest to życiorys barwny i nie sposób nie polubić głównego bohatera. Wiele on przeszedł. Widzimy jego podróż przez wiele lat życia podczas, których bywał na dnie jak i na szczycie. Czasami czujemy do niego żal, a chwilę później cieszymy się razem z nim. Jest on według mnie jedną z najciekawszych, a jednocześnie zdecydowanie zwykłych postaci w dorobku autora. Dookoła cały czas krąży również Charles, który jest bardzo tajemniczą postacią. Czasami wydaje się dobrym duszkiem Mortona, by chwile później stać się złem wcielonym. Przez chwilę można go polubić, by zaraz obawiać się o każdy jego czyn. I już gdy akcja zaczyna nabierać tempa... Jamie zaczyna jeździć do rodziny, zajmować się firmą i oczywiście rozmyślać o swoim życiu. Dla mnie jest to wadą ponieważ główny nurt historii z każdym rozdziałem jest coraz ciekawszy. Wygląda to jakby King nie mógł się zdecydować pomiędzy powieścią obyczajową a horrorem.
Kolejnym minusem jest płytkość postaci drugoplanowych. Prócz Jamiego i Charlesa nie ma tam żadnych bohaterów, którzy mieliby unikalny charakter i dałoby się ich bardziej polubić. Są koledzy z zespołu Jamiego, jest pomocnik Charlesa, jest wiele innych osób. Lecz są to tylko meble. Rekwizyty na scenie dwóch aktorów.
Wylałem na tą książkę już dużo jadu, ale czy jest ona zła. Nic z tych rzeczy.
Jednym z plusów jest oczywiście znany fanom prozy pisarza klimat małego miasteczka i jego mieszkańców. Czuć spokój, a jednocześnie obawiamy się co wydarzy się wraz z przybyciem nowego pastora. Opisy są bardzo dobre i pobudzają wyobraźnię. Kolejną zaletą są liczne nawiązania do mistrzów gatunku takich jak np. H. P. Lovecraft. Jest to ciekawy smaczek dla miłośników tego gatunku. Ponadto gdy już przeczytamy te 3/4 książki akcja się zacznie. Nadciąga mrok, który wkracza do historii wyważając drzwi. Pojawia się wyczekiwany zwrot akcji oraz rozwiązanie zagadki. Zakończenie książki jest wyborne i pobudza myślenie. Myślę, że każdego ono zadowoli choć jest trochę kontrowersyjne (z perspektywy wiary). I to właśnie ten główny wątek z fantastycznym zakończeniem jest rzeczą dla, której warto tej książce dać szansę. Dodatkowo wspomniany lekki język pisania sprawia, że jest to dobra pozycja na kilka wieczorów. Widać więc, że "coś się stało", ale jednocześnie nie jest to wielkie wydarzenie wśród innych książek autora.

Chciałbym dodać, że wspomniane refleksje na temat starzenia się i przemijania mi akurat nie pasowały, ale są one dobrze napisane i niektórym napewno się spodobają. ;)


+ prosty język
+ ciekawy wątek główny
+ dwie oryginalne postacie
+ wspaniałe zakończenie
+ refleksje...
- ...które mogą być także wadą
- krótka
- brak ciekawych postaci drugoplanowych

Ocena: 6+/10

Początek...

       Mimo, że to drugi blog, nie jest łatwy. Wcześniejsza strona była portalem do snucia opowieści na podstawie Star Wars. Teraz przyszedł czas na blog o tematyce ogólno-kulturowej.
       Głównie będą tu zamieszczane recenzje książek, filmów i gier, a czasami również innych rzeczy. Recenzje nie będą najczęściej dotyczące nowych wytworów. Raczej będzie jak w nazwie bloga... Będę ukazywał książki, które teraz czytam, filmy, które oglądam i gry, w które gram. Być może niektórzy znajdą coś ciekawego co umknęło ich uwadze pod natłokiem premier.
Postaram się również co jakiś czas dawać newsy ze świata książek, gier i filmów.
       Pozostaje mi więc tylko zaprosić do czytania.